18 kwietnia 2015

[24] Chapter Twenty-Fourth (First Season)

         Siedziała na parapecie i wpatrywała się uważnie w samochody, jeżdżące w tę i z powrotem. W Manhattanie najbardziej podobało jej się to, że one nigdy nie znikały z ulic. Uwielbiała patrzeć na nie, kiedy była zdenerwowana, smutna, wesoła, szczęśliwa czy po prostu czuła pustkę w sobie – tak, jak teraz. Już nic nie wiedziała. Czy powinna kontynuować tę całą szopkę, zrezygnować, a może po prostu położyć się, usnąć i już nigdy więcej się nie obudzić? Chociaż to ostatnie rozwiązanie zdecydowanie nie było w jej stylu. Przecież ona się nie poddawała.

         Wiedziała jedno. Jeżeli osobiście nie zabije Malika, to nigdy nie uzyska pewności, że mężczyzna nie zaczerpnie a nie jednego oddechu więcej. Nie może w tej sprawie ufać nikomu, a już szczególnie policji. Po ostatnich wydarzeniach upewniła się w tym przekonaniu i stała się jednocześnie jeszcze bardziej zdeterminowana w tym, aby dotrzeć do postawionego sobie wcześniej celu.

         Z cichym westchnieniem zeszła z parapetu i wolnym krokiem udała się do przedpokoju, gdzie zaświeciła światło i zaczęła ubierać czarne trampki. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że powinna odpoczywać, dopóki ma jeszcze ku temu jakiekolwiek możliwości, ale wiedziała również, że na pewno nie uda jej się chociażby zmrużyć oka. Była za bardzo pobudzona, a księżyc w pełni również nie ułatwiał kobiecie zaśnięcia. Zarzuciła na ramiona skórzaną kurtkę i nie wkładając rąk do rękawów, wyszła z mieszkania, od razu zamykając za sobą wejście. Zbiegła po schodach, nie zwracając uwagi na to, że robi dość spory hałas jak na późną godzinę. Jej jedynym celem w tamtym momencie było świeże powietrze. Może ono zdoła odciągnąć myśli brązowowłosej od wszystkiego, o czym za wszelką cenę chciała przestać rozmyślać.

         Kiedy wyszła z klatki schodowej, ciało Cass od razu zostało owiane przez chłodny, nieprzyjemny wiatr. Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, rozglądając się dookoła. Grupka zupełnie pijanych ludzi szła chwiejnym krokiem, chodnikiem naprzeciwko, śmiejąc się głośno z tylko sobie znanego powodu. Szatynka przechyliła głowę, nie przestając uważnie im się przyglądać. Dwie dziewczyny, ubrane w skąpe sukienki, które niebezpiecznie podwijały im się z każdym kolejnym krokiem oraz pięciu chłopaków, wręcz pożerających je wzrokiem. Doskonale wiedziała, gdzie chce teraz pójść. Nocny klub był zdecydowanie najlepszym miejscem, do którego mogła się udać, żeby chociaż na chwilę przestać myśleć.

         Natychmiast ruszyła przed siebie, kierując swoje kroki do północnej części Manhattanu. Coraz mocniej wiejący wiatr rozwiewał jej włosy, przez co musiała co chwilę odgarniać je z oczu, żeby nie potknąć się o coś. Nie miała zbyt długiej drogi do pokonania, wiec postanowiła przejść ją na piechotę. To prawda – wręcz kochała jeździć samochodami, ale w chwilach takich jak ta raczej stawiała na spacery. Nie chciała spowodować jakiegoś poważnego wypadku, albo w najlepszym przypadku, stłuczki.

         Zatrzymała się przed szklanym wejściem nad którym wisiał wielki, świecący neonowymi kolorami napis, układający się w słowo „Dominicana”. Nie zważając na długą kolejkę osób oczekujących na swoją kolej, uśmiechnęła się do jednego z ochroniarzy i ku oburzeniu tłumu, weszła bez problemu do środka. Była dość częstym gościem w tym klubie. Zawsze z chłopakami oblewali wszystkie sukcesy właśnie tutaj.

         Wewnątrz od razu przywitały ją błyski kolorowych świateł, przecinające ciemność, która panowała dookoła. Lasery oświetlały zarówno tych tańczących na parkiecie, jak i zajmujących miejsce przy stołach. Najbardziej lubiła to miejsce za to, że w pomieszczeniach nie unosił się smród papierosów, pomieszany z potem i alkoholem. Klimatyzacja działa bez zarzutów, dzięki czemu można było zaciągnąć się powietrzem bez obawy o to, że za chwilę poczuje się silne mdłości i chęć zwrócenia całej treści żołądkowej.

         Parkiet znajdował się na samym środku ogromnego pomieszczenia, a żeby na nim stanąć trzeba było zejść kilka stopni na dół. Okrągłe stoliki i siedzenia zostały natomiast poukładane na podniesieniu. Prawy róg, naprzeciwko wejścia do klubu, zajmował sporych rozmiarów bar z dwoma barmanami, obsługującymi całą masę ludzi, pragnących wlać w siebie litry alkoholu.

         Szatynka ruszyła przed siebie, wsadzając dłonie w kieszenie spodni. Czuła na sobie kilka spojrzeń, co było najprawdopodobniej spowodowane tym, że większość ludzi w mieście wiedziała już o tym, czym się zajmuje. Kilka osób zeszło jej z drogi, kiedy zeszła po schodach na parkiet, a chwilę później podeszła do lady i zajęła jedno z wysokich krzeseł. Nie musiała nawet składać zamówienia, a przed nią pojawił się duży kufel piwa. Podniosła wzrok na uśmiechającego się do niej szeroko barmana. Mężczyzna puścił do niej oczko i wziął się za obsługiwanie dziewczyn z dekoltami do paska. Brązowowłosa nie czekając na nic więcej sięgnęła po przezroczyste naczynie i przyłożyła sobie jego kraniec do ust. Przechyliła je, zamykając oczy. Lekko gorzkawa ciecz rozlała się po jej gardle i spłynęła prosto do przełyku. Wyprostowała się, odstawiając szkło z powrotem na marmurowy blat, po czym nadgarstkiem przetarła buzię, krzywiąc się przy tym mocno. Już dawno nie miała kontaktu z alkoholem, przez co zdążyła się odzwyczaić od jego nieprzyjemnego smaku. Nie zastanawiała się jednak nad tym zbyt długo i po raz kolejny pociągnęła mocnego łyka napoju.

-- Ktoś tu ostatnio nie w formie – usłyszała głos znajomego, który pochylał się przed nią, opierając dłońmi o bar. Pokręciła głową, podnosząc na niego spojrzenie i zmierzyła go uważnie. Od ostatniego razu nie zmieniło się w nim nic poza tym, że na twarzy miał mocniejszy niż dotychczas zarost.

-- Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację, Franc – westchnęła teatralnie, posyłając mężczyźnie krzywy uśmiech. Ten w odpowiedzi zaśmiał się wesoło, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Co słychać u ciebie i Katherine? Dawno nie miała okazji, żeby z nią porozmawiać – rzuciła, podnosząc kufel.

-- Bardzo, bardzo dobrze. Kat jest w trzecim miesiącu ciąży, a ja za jakiś czas zostanę ojcem małego Franca Juniora – uśmiech na jego twarzy znacznie się powiększył, a w błękitnych oczach zatańczyły iskierki. Otworzyła szeroko powieki, przyglądając mu się z nieukrywanym niedowierzaniem.

-- Na pewno mówimy o tej samej Katherine? Tej, którą znam odkąd pamiętam? Szalonej blondynce z jeszcze bardziej szalonymi pomysłami? Tej, która nigdy, przenigdy nie chciała nawet słuchać o dzieciach, a co dopiero posiadać własne? – zapytała, kręcąc głową. Szatyn zaśmiał się głośno, przytakując energicznie głową. Właśnie takiej reakcji ze strony Cassandry się spodziewał. Zupełnej dezorientacji.

-- Właśnie o tej. Nawet nie wiesz, jak bardzo zbiła mnie z tropu, oznajmiając mi prosto z mostu, że zaliczyłem celny strzał. Na początku chciała mnie zabić za to, że, jak to pięknie ujęła, zrobiłem z niej wieloryba, ale w drugim miesiącu wyciągnęła mnie na zakupy do jakiegoś dziecięcego sklepu i wszystko zaczęło się zmieniać. Już planuje, kogo zaprosi na pierwsze urodziny naszego synka. Swoją drogą od razu powiedziała, że rola chrzestnej jest już obstawiona i w tym temacie nie mam na co liczyć – kobieta dopiła swoje piwo i podała kufel brązowowłosemu, żeby ponownie mógł go napełnić, co zrobił bez zbędnych słów. Doskonale wiedział, że nie przyszła tutaj, żeby z nim porozmawiać, a z jakimś problemem, o który nie miał zamiaru wypytywać.

-- Świat staje na głowie – mruknęła, patrząc nieprzeniknionym wzrokiem na różnego rodzaju trunki, poustawiane za plecami znajomego. – Mówiąc o tym, że rola chrzestnej jest już ustawiona, kogo miałeś na myśli? – po chwili zawieszenia spojrzała z powrotem na niego.

-- A jak myślisz? – zaśmiał się, krzyżując ręce na klatce piersiowej. – Swoją drogą miałem ci powiedzieć, jak tylko cię spotkam, że masz na karku wyrok śmierci z rąk mojej kochane żony. Nie może wybaczyć ci tego, że od kilku miesięcy nie odezwałaś się do niej słowem.

-- Bardzo chciałam, ale moje życie przez ten czas było, i nadal jest, jednym wielkim nieporozumieniem, do którego nie chcę mieszać bliskich mi osób, jeżeli to nie będzie w cale potrzebne. Nie przeżyłabym, gdybym straciła Kat, ciebie, albo kogokolwiek innego z naszych. I tak muszę już zmagać się z całą masą rzeczy, o których mam ochotę zapomnieć – mruknęła gorzko, obracając kufel palcami.

-- Słyszałem coś o tym. Samuel nie raz przychodził tutaj w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy i narzekał, jak bardzo ma ochotę cię zabić za twoje głupie pomysły – Franc pokiwał twierdząco głową, znajdując się w kompletnym zamyśleniu. – Przepraszam, zaraz do ciebie wracam, tylko obsłużę kilka napalonych na mnie lasek – przewrócił lekceważąco oczami, wskazując głową na grupkę rozchichotanych dziewczyn, stanowiącą jego wianuszek wielbicielek, który od kilku lat go nie opuszczał. Cass zaśmiała się cicho, kręcąc z dezaprobatą głową, po czym dopiła drugi kufel piwa. Wiedziała, że pochłaniając procenty w tak szybkim tempie w końcu się upije, ale przecież właśnie po to tutaj przyszła, prawda?

         Podczas nieobecności ciemnowłosego znów zaczęła zastanawiać się nad tym, co teraz będzie. Niall wspominał jej, że Malik zupełnie stracił pamięć i nie pamięta nawet tego, kim dotychczas był. Kiedy opowiadali mu o tym, jak wielu wrogów ma i co zamierza zrobić, podobno wpatrywał się w nich jak w największych kretynów na świecie. Nie, żeby nimi nie byli, ale w cale jej się to nie podobało. Musiał wiedzieć, dlaczego mierzy do niego pistoletem, a później go zabija. Nie chciała, żeby umierał w błogiej nieświadomości. Miał świadomie cierpieć za swoje grzechy i ona tego dopilnuje.

-- Zawiesiłaś się – podskoczyła na krześle, kiedy mężczyzna pstryknął jej palcami przed twarzą. Zmroziła go spojrzeniem, wystawiając w jego kierunku rękę z pustym naczyniem. Podniósł wysoko brwi. – Nie wiem, czy dążysz do tego, żeby się upić, ale to chyba nie jest najlepszy pomysł.

-- Franc ma do ciebie prośbę. Nie udzielaj mi żadnych rad, bo to i tak w niczym nie pomoże. Po prostu dolewaj i udawaj, że nic nie widzisz – uśmiechnęła się do niego sztucznie słodko, wyjmując z kieszeni telefon, który zaczął nagle wibrować. Popatrzyła na wyświetlacz i skrzywiła się mocno, widząc na nim numer Liama. Postanowiła zignorować połączenie. Nie miała siły na użeranie się z którymkolwiek z nich. Mało delikatnie położyła komórkę na blacie i odebrała od znajomego alkohol.

-- Zastanawiam się, co doprowadziło cię do takiego stanu. Wyglądasz, jakbyś zaraz miała wysadzić o miejsce, jak nie cały Manhattan – pokręcił z dezaprobatą głową, krzyżując ręce na klatce piersiowej.

-- Zapewniam cię, że jest znacznie gorzej. Dalej nie wiem, co mnie powstrzymuje przed zabiciem kilku osób – mruknęła, uważnie przyglądając się złotemu płynowi, wypełniającemu szkło.

-- Jeszcze nie skończyłaś z tym całym Malikiem? – mężczyzna zrobił zdziwioną minę. – Przecież zazwyczaj nie potrzebujesz więcej czasu niż miesiąc, a niedawno minęło już trzy. Czyżbyś się starzała?

-- Nie denerwuj mnie nawet. Nie dość, że ktoś go zabił, a on to przeżył, to teraz niczego nie pamięta, a wszyscy muszą skakać dookoła niego, jakby był jakąś cholerną, porcelanową laką. Mam tego serdecznie dość – syknęła, zaciskając wolną dłoń z całej siły w pięść. Telefon po raz kolejny dał o sobie znać, a ona ponownie go zignorowała.

-- Może to odpowiedni moment, żeby go zabić? Wiesz, skoro wszystkiego zapomniał, to nie będzie potrafił się bronić, a ty masz ułatwione zadanie – szatyn wzruszył ramionami, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.

-- Właśnie dlatego to nie jest odpowiedni moment, żeby pozbyć się go z tego świata. On musi wiedzieć, dlaczego ginie. Zabicie go w nieświadomości jest zbyt proste – mruknęła, chwytając za komórkę i odbierając w końcu połączenie.

         ~ Czego? – warknęła, przykładając aparat do ucha. Miała już serdecznie dość, że przez cały czas czegoś od niej chcą. Musi w końcu przynieść im jakąś jasną definicję pojęcia „wolny wieczór”.

         ~ Może trochę milej? Chyba zapomniałaś, że w każdej chwili możesz wylecieć stąd na zbity pysk, jak nie skończyć z kulką w głowie – warknął mężczyzna, a w tle usłyszała głośne krzyki. W jednym rozpoznała głos Malika, przez co natychmiast wytężyła słuch.

         ~ Nie możecie mi nic zrobić bez zgody Malika na jakiekolwiek działanie – rzuciła pewna siebie, podnosząc się z siedzenia. Wygrzebała z kieszeni kilka drobnych i podała je Francowi. Mężczyzna zaczął szukać reszty, ale tylko machnęła na niego ręką i udała się do wyjścia z klubu, posyłając mu ostatni uśmiech.

         ~ Na twoim miejscu nie byłbym tego taki pewny. Jeszcze zanim Malik wyjechał z Nowego Yorku powiedział nam, że coraz mnie podoba mu się trzymanie cie przy sobie i rozważał wydalenie cię z gangu. Masz szczęście, że ja, albo któryś z chłopaków, już nie pamiętam, wstawiłem się za ciebie. W innym przypadku mogłabyś być sobie najlepsza gdzie indziej, najprawdopodobniej w grobie – stanęła w miejscu, kiedy tylko wyszła na zewnątrz. Payne nieświadomie rozbudził w kobiecie wszystkie uśpione pierwotne instynkty, odpowiedzialne za przetrwanie. Czerwona lampka natychmiast zaświeciła się w jej głowie, a instynkt coraz głośniej podpowiadał, że powinna się pospieszyć. Cholerny Malik i jego problemy z głową!

         ~ Masz dla mnie jakieś konkretne zadanie, czy zadzwoniłeś tylko po to, żeby sobie ze mną pogadać, bo wiesz. Właśnie przerwałeś mi wprowadzanie się w stan upojenia alkoholowego – mruknęła, postanawiając jak najszybciej zmienić temat. Kontynuowanie go mogłoby mieć dla niej bardzo złe skutki.

         ~ Mam nadzieję, że jeszcze ci się to nie udało, bo chcę widzieć cię jutro twoim motorem, który kupił ci Malik, pod naszym domem. Pojedziemy na przejażdżkę. Lekarz powiedział, że musimy pokazywać mu wszystkie elementy z jego dawnego życia. Pojedziesz z nim na tor – powiedział twardo. Cass stanęła w miejscu i zawahała się przez kilka sekund, ale jednak postanowiła zapytać.

         ~ Pojadę z nim sama, czy wyślecie z nami jeszcze kogoś?

         ~ Miałem ci tego nie mówić, ale skoro tak bardzo nalegasz – westchnął ciężko mężczyzna, a ciemnowłosa była pewna, że przewrócił oczami. – Postanolwiliśmy z chłopakami, że tylko my napadniemy na tego tira. Ty zajmiesz się za ten czas Zaynem, bo tak naprawdę tylko tobie można w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach zaufać.

         ~ A ten jeden procent? – zaśmiała się, ponownie ruszając przed siebie. Nagle ogarnęło ją zmęczenie, którego nie była w stanie zignorować. Jedynym pragnieniem, jakie w miała w tamtym momencie, było natychmiastowe położenie się spać.

         ~ Zapamiętaj sobie raz na zawsze Willson. Nikt z nas nie jest idealny – i rozłączył się, pozostawiając kobietę samą sobie z jednym, niesamowicie dręczącym pytaniem. Czy powinna jutro skończyć z tym wszystkim i mieć w końcu święty spokój?


~*~

Dobra nie wiem, co napisać. Robię trzecie podejście.
Nie mam pojęcia, czy była już akcja z odbijaniem karetki z Malikiem, a jak nie to sorry, ale już nie ogarniam.
Tak, jestem zła, więc nie dotykać.
Po lewej stronie znajduje się takie fajne okienko. Ja wiem, że kazdy chce zobaczyć w nim swojego tweeta, więc nie krępujcie się i piszcie. Proszę tak baaaardzo, bardzo pięknie proszę :)
Pozdrawiam, Jes xx
#TQWBff

2 komentarze:

  1. Szczerze mówiąc to ja też się już polubiłam. Nie było akcji z karetką...

    OdpowiedzUsuń
  2. Napisałam bardzo długi komentarz, w którym opisałam jak ważna dla mnie jest twoja twórczość. Jestem potwornie zła, bo mi się skasowało. :| W każdym razie rozdział genialny. Chciałabym, żebyś dodawała rozdziały wtedy, kiedy będziesz miała na to czas, a nie z przymusu. Odpocznij sobie od nas trochę, i skup się na nauce, bo nie chcę się wstydzić za ciebie i twoje oceny, kochana. ;D xx

    OdpowiedzUsuń