"Argument stoi pierwszy, wykręt na szarym końcu. Ale jedynie - w słowniku."~ Władysław Grzeszczyk"Parada paradoksów"
-- Moim zdaniem jesteś totalną
kretynką, Cassie. Nie rozumiesz, że powinnaś trzymać się jak najdalej od tego
faceta? Dlaczego do jasnej cholery z uporem maniaka starasz się pokazać
wszystkim dookoła, że już o nim zapomniałaś, skoro doskonale wszyscy wiedzą, że
w cale tak nie jest? - Samuel siedział wraz ze swoją najlepsza przyjaciółką w
poczekalni w szpitalu. To właśnie tamtego dnia Willson miała przejść przez
pierwszą kontrolę od czasu założenia szwów. Po cichu liczyła na to, że
pozbędzie się w końcu nadmiaru bandaża, który znacznie utrudniał jej większość
wykonywanych czynności.
-- Nie obchodzi mnie, co o mnie
myślisz Sam. Może i jestem kretynką, ale na pewno niczego nie udaję. To ty masz
jakieś urojenia. Ten idiota jest mi zupełnie obojętny, a złapanie go należy po
prostu do moich obowiązków służbowych - kobieta przewróciła oczami, spoglądając
na drzwi do gabinetu lekarskiego. Już za chwilę miała do niego wejść, czego nie
mogła się doczekać. Miała serdecznie dość bezsensownej paplaniny Rossiego o tym,
jaka to nieodpowiedzialna była. Przede wszystkim skończyła osiemnaście lat, co
upoważniało ja do samodzielnego podejmowania decyzji. Po drugie żyła w wolnym
kraju, gdzie kobiety posiadały dokładnie takie same prawa jak mężczyźni, dzięki
czemu mogła mieć ich zdanie w poważaniu.
Poderwała
się z plastikowego krzesła, kiedy usłyszała swoje nazwisko. Czuła się jak
najszczęśliwszy człowiek na świecie, mogąc w końcu pozbyć się ciągle gadającego
przyjaciela. Kochała go jak brata, ale czasami był po prostu nie do zniesienia.
Uśmiechnęła
się w kierunku lekarza, który rozmawiał przez telefon. Mężczyzna odwzajemnił
gest, wskazując dłonią na krzesło, postawione z drugiej strony biurka. Usiadła
na nim, obserwując starszego mężczyznę. Jego siwe włosy ubywały ręcz w zastraszającym
tempie. Była pewna, że podczas ostatniej wizyty miał ich nieco więcej. Pod
białym kitlem założony miał czarny garnitur, a na serdecznym palcu prawej dłoni
złoty sygnet. Pożegnał się ze swoim rozmówcą i zakończył rozmowę, odkładając telefon
na ciemne biurko, między poukładanymi papierami.
-- Przepraszam za to, musiałem
załatwić kilka ważnych spraw, dotyczących sympozjum, które mam poprowadzi -
westchnął ciężko, przecierając oczy palcem wskazującym i kciukiem. Szybko
jednak wyprostował się i przywrócił uśmiech na twarz. - Ale nie ważne. Zajmijmy
się sprawami priorytetowymi. Powiedz mi, czy ręka boli cię mniej niż ostatnio,
czy ból w dalszym ciągu się utrzymuje?
-- Jest jak najbardziej w porządku.
Można już zrezygnować z tego bandaża. Tylko pogarsza całą sprawę - poszerzyła
uśmiech, chcąc przekonać go do swoich racji. Musiała być w miarę sprawna,
jeżeli chciała z powrotem zamknąć Malika w więzieniu. Ale tym razem przeniesie
go do Stanu, gdzie kara śmierci nie jest już praktykowana.
-- O tym zaraz się przekonamy - doktor
Mortez podniósł się i podszedł do swojej pacjentki. Ciemnowłosa z cichym
westchnieniem zdjęła z siebie lawendową bluzkę. Mężczyzna ostrożnie odwinął
bandaż i skrzywił się, widząc mocne zaczerwienienie dookoła rany. - Czy aby na
pewno w pełni stosowałaś się do moich zaleceń, dotyczących nadwyrężania tej
reki? - westchnął ciężko, odkładając opatrunek na biurko. Cassie przewróciła,
po raz kolejny tamtego dnia, oczami.
-- Może nie do końca, ale przez
pierwszy dzień nawet nim nie ruszałam - podniosła dłoń zdrowej ręki, jakby
składała przysięgę wagi państwowej. Doktor pokręcił przecząco głową,
wydobywając maść z jednej z szuflad.
-- To nie wystarczy. Mówiłem,
przynajmniej kilka dni urlopu. Gdybyś posłuchała, dzisiaj pozwoliłbym ci
założyć opatrunek znacznie mniejszy niż ten bandaż, ale w takim wypadku jestem
zmuszony z powrotem do założyć - brunetka klęła w myślach na czym tylko świat
stoi, kiedy Mortez smarował ją odrażająco śmierdzącym specyfikiem.
Podczas
zabiegu nie odezwała się nawet słowem. Było to zbędne. Zdawała sobie sprawę, że
co by nie powiedziała i jakich argumentów nie użyła i tak nie miała szans. W
końcu miała do czynienia z jednym z lepszych znajomych Fernandeza, z którym
podobno wychowywał się na jednym placu zabaw. Na pewno zaraz dowiedziałby się o
tym, co zrobiła. Groził jej, że jeżeli nie zastosuje sie do zaleceń lekarza, to
osobiście zawiesi ja dyscyplinarnie w obowiązkach policjanta na tak długo, jak
będzie wymagała tego rehabilitacja. Willson wolała nie ryzykować.
Skrzywiła
się mocno, kiedy mężczyzna po raz wtóry zwinął jej rękę. Znów nie mogła nią
poruszać. Kobieta miała wrażenie, że więzy są nawet ciaśniejsze niż ostatnio.
Westchnęła ciężko. To i tak nie miało prawa jej powstrzymać. Ubrała się, kiedy
rana została zakryta.
Doktor
Mortez zajął swoje stałe miejsce i zaczął wypisywać recepty, najprawdopodobniej
na leki przeciwbólowe. Cassandra nawet nie zaprotestowała. Te tabletki były jej
strasznie potrzebne, kiedy w nocy ledwo powstrzymywała się od płaczu,
spowodowanego przenikliwym bólem, kiedy tylko położyła się na lewym boku.
-- Naprawdę proponuję ci odpuścić
sobie pracę na kilka dni. Robota nie zając, nie ucieknie, a ty możesz nigdy nie
odzyskać pełnej sprawności - odebrała kilka kartek podłużnego papieru i
podniosła się, kiwając głową na pożegnanie, po czym opuściła gabinet. Musiała
jak najszybciej wrócić do domu, aby móc skończyć pakowanie na podróż do
Berlina.
Ignorując
Samuela, który poderwał się z plastikowego krzesełka zaraz po tym, jak ją
zobaczył, ruszyła w kierunku wyjścia z budynku szpitala. Potrzebowała
przynajmniej jednego papierosa na rozluźnienie. Co prawda starała się zerwać z
nałogiem dla własnego dobra, ale w sytuacjach takich jak ta nie potrafiła
zrezygnować z łatwego i bezbolesnego sposobu na zapanowanie nad swoimi nerwami.
-- Do cholery Cassandra! - zatrzymała
się w miejscu, ale nie odwróciła przodem do przyjaciela. Odczekała chwilę, aż
zrówna z nią krok i ponownie ruszyła do wyjścia. Był to kolejny powód, dla
którego nienawidziła szpitali. Nie raz, schorowana i z wysoką gorączką musiała
błąkać się po istnym labiryncie korytarzy, zanim dotarła do miejsca którego
szukała. - Pytam się, czy lekarz miał jakiekolwiek przeciwwskazania, dotyczące
naszego jutrzejszego wyjazdu.
-- Żadnych - skłamała gładko, wychodząc
na świeże powietrze. Los Angeles było tamtego dnia wyjątkowo ciepłe i
słoneczne, przez co oboje żałowali, że muszą chodzić w długich spodniach. Byli
rano na komisariacie, gdzie wymagano od nich odpowiedniego stroju.- Powiedział
tylko, że muszę uważać na ramię, bo szwy jeszcze nie do końca się rozpuściły,
ale ogólnie rzecz biorąc moje ramię jest w jak najlepszym porządku -
uśmiechnęła się, stając przy czarnym Audi A8, należącym do blondyna. Odczekała
kilka sekund, aż otworzy zamek centralny, po czym zajęła miejsce od strony
pasażera.
-- Wiesz, wydaje mi się, że kłamiesz.
Skoro wszystko jest w jak najlepszym porządku, to dlaczego w dalszym ciągu masz
na wpół unieruchomioną rękę? - podniósł brew, wyjeżdżając z parkingu. Cass
odnalazła w kieszeni paczkę papierosów, od razu wyjmując z niej jednego i
odpalając go. Otworzyła okno, chcąc aby biały dym wylatywał za nie.
-- To zapobiegawczo, Rossi. Doktor
Mortez chciał, żebym jeszcze dzisiaj i jutro go wiązała, a później przerzuciła
się tylko na opatrunek, to wszystko - zacisnęła zęby, wzruszając ramionami.
Starała się to zrobić w miarę dyskretnie, ażeby jasnowłosy nie zorientował się,
że coś jest nie tak, jak powinno być.
-- Poczekamy, zobaczymy - westchnął,
zatrzymując się na czerwonym świetle. - A teraz pozwól, że porwę cię na jakiś
obiad. Od tego siedzenia w poczekalni jestem głodny jak nigdy wcześnie -
zaśmiał się, kierując samochód we wspomniane kilka sekund wcześniej miejsce.
~*~
Pogoda
w Niemczech, pomimo pory kalendarzowego lata, nie była najlepsza. Ciemne
chmury, zwiastujące ulewny deszcz, zgromadziły się na niebie, niemalże
całkowicie przysłaniając słońce. Na ulicy nie dało się spotkać nikogo, kto
miałby na sobie krótkie spodenki czy rękaw i nie trzymał w dłoni parasola.
Ludzie, mieszkający w Berlinie byli przygotowani na każdą okazję.
Zayn,
ubrany w dżinsowe rurki, mocno opinające się na jego szczupłych nogach, biała
koszulkę i skórzaną kurtkę, siedział przy stoliku w jednej z lepszych
restauracji. Na drewnianym, wypolerowanym do połysku blacie, stała ozdobiona w
liczne kwiaty filiżanka, do połowy wypełniona herbatą. Po drugiej stronie ulicy
znajdował się budynek banku, na który planował napaść.
Chwycił
ostrożnie filiżankę i napił się łyka brązowej cieczy, wypełniającej ją.
Przyjemne ciepło rozeszło się po jego przełyku. Odstawił naczynie na spodek,
nie chcąc go zniszczyć. Nie chciał zwracać na siebie żadnej uwagi.
Spojrzał
na zegarek w swoim telefonie, który wskazywał równo godzinę siedemnastą.
Pracownicy za około trzydzieści minut powinni zacząć opuszczać budynek. Malik
westchnął ciężko. Chciał w końcu zmyć się z tamtego miejsca i zadzwonić do
Liama, żeby dowiedzieć, się jak idzie im w Paryżu. Chociaż napad na tamten bank
nie był aż tak ważny jak na ten berliński, to i tak mu na nim zależało. Chciał pokazać
jak zgrany i świetny zespół posiada wszystkim swoim przeciwnikom, rywalom,
wrogom, ale przede wszystkim sprzymierzeńcom. Musieli wiedzieć, że jego nie
należy opuszczać czy zdradzać, bo może im się to w niedalekiej przyszłości
odbić podwójną czkawką.
Zastanawiał
się również nad tym, dlaczego Willson jeszcze tam nie było. W końcu nie za
bardzo krył sie na lotnisku i nie zdziwiłby się, gdyby jakiś uczynny ochroniarz
poinformował cały świat o miejscu pobytu samego Zayna Malika. W duchu liczył na
to, że Samuelowi udało się ją przekonać do porzucenia tej sprawy. Ufał, że ten
chłopak zrobił wszystko, żeby nie dopuścić do ich spotkania. W końcu była jego
najlepsza przyjaciółką i chciał dla niej jak najlepiej.
Podniósł
się z metalowego, mało wygodnego krzesła, kiedy zauważył mężczyznę, na którego
oczekiwał. Rzucił kilka euro na stolik i wyszedł z restauracji, nawet nie
żegnając się z kelnerkami, które wręcz pożerały go wzrokiem. Poprawił kołnierz
swojej kurtki, umieszczając papieros pomiędzy wargami. Odpalił go, natychmiast
zaciągając się dymem. Przeszedł na drugą stronę, nie przestając śledzić
wzrokiem Langera. Nie mógł go zgubić. Nie chciał następnego dnia znów
przychodzić do tej cholernej restauracji i oczekiwać na niego.
Kiedy
mężczyzna miał wsiadać do swojego samochodu, Mulat przytrzymał mu drzwi.
Zdziwiony, podniósł na niego wzrok. Zayn uśmiechnął się jednym kącikiem ust
widząc, jak jego źrenice zmniejszają się do nienaturalnych rozmiarów. Rozpoznał
w nim Javaada. Spodziewał się tego i szczerze powiedziawszy ułatwiło mu to całe
zadanie. Nie musiał przynajmniej tłumaczyć, kim jest.
-- Malik - siwowłosy cofnął się o
krok, sięgając do kieszeni po telefon. Mulat zaśmiał się głośno i pokręcił z
rozbawieniem głową. Uwielbiał siać postrach i nie zamierzał się z tym kryć.
-- Nie radziłbym ci, Langer. Pamiętaj,
że mogę cię zabić i tak dostając to, czego chcę - mruknął, chowając dłonie do
kieszeni w kurtce. Colin odetchnął głęboko i kiwnął głową, otwierając drzwi
samochodu. Zayn w cale się nie zdziwił. Obszedł pojazd i bez słowa protestu ze
strony urzędnika zajął miejsce pasażera. On nie chciał, żeby ktokolwiek
zobaczył go jak rozmawia z jednym z najbardziej rozpoznawalnych gangsterów na
świecie.
Początek
drogi minął im w zupełnej ciszy. Młodszy napisał smsa do swojej dziewczyny z
prośbą o odebranie jego samochodu sprzed budynku banku. Samantha natychmiast
napisała coś o nagrodzie za dobrze wypełnione zadanie, ale zignorował to. Miał
teraz ważniejsze sprawy na głowie niż zachcianki seksualne Stredfield.
-- Powiesz mi w końcu, czego ode mnie
chcesz? Wydawało mi się, że za pierwszym razem zapłaciłem twojemu ojcu
wystarczająca ilość pieniędzy za milczenie - mruknął w końcu Langer, mając dość
ciszy jaka panowała w pojeździe. Bał się Malika i nie był w stanie tego ukryć.
Zdradzały go drżące dłonie, które z całej siły zacisnął na skórzanej
kierownicy, czy drobne kropelki potu, pojawiające się na jego twarzy pomimo
dość niskiej temperatury.
-- Owszem. Potrzebuję plan banku z
dokładnym rozłożeniem kamer przemysłowych, wszystkie hasła i wiedzę na temat
głównego skarbca - Zayn popatrzył przez chwilę na Colina. Mężczyzna wsadził
palec wskazujący za kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli i odciągnął go od swojej
skóry. Jednak kiedy to nie pomogło w zapanowaniu nad oddechem, który stał się
urywany i nierówny, odpiął najwyższy guzik, poluźniając przy okazji krawat.
-- Zapłacę dwa, a nawet trzy razy
więcej niż Javaadowi, ale nie jestem w stanie spełnić twoich żądań. Gdy
dowiedzą się, że to zrobiłem natychmiast skończę w więzieniu i dostanę zakaz
wykonywania zawodu. Nie mogę, po prostu nie mogę - westchnął ciężko, skręcając
w jedną z ulic, prowadzącą do jego domu, znajdującego się poza miastem.
-- Nikt się nie dowie, doskonale o tym
wiesz - mruknął czarnowłosy, przewracając oczami. To całe zdenerwowanie i
uległość ze strony Langera zdenerwowała go. Liczył, że będzie musiał walczyć z
nim, zanim razem wsiądą do samochodu, a tutaj zupełnie nic. - Nie chcę twojej
karty, chcę jedynie hasła.
-- A jeżeli ci ich nie dam? - zapytał
po kolejnej, tym razem nieco krótszej chwili milczenia. Zayn wyjął z kieszeni,
znajdującej się na piersi, niewielką płytę, podpisaną imieniem i nazwiskiem
biznesmena. Jego oczy po raz wtóry tamtego dnia otworzyły się szeroko.
-- Jeżeli nie dostanę ich do końca
tego tygodnia, to możesz być pewny, że informacje na temat zabójstwa, jakie
zleciłeś mojemu ojcu natychmiast znajdą się nie tylko na biurku policjantów,
ale również w Internecie, skąd nie będziesz w stanie ich wyciągnąć i sprawić,
że nikt nie zobaczy.
Zabawa
przecież musi trwać w najlepsze...
~*~
Zadzieje się za 2 tygodnie, oj zadzieje...
Cudowny +_+
OdpowiedzUsuń