5 lutego 2016

[10] Chapter Tenth (Second Season)



"Argument stoi pierwszy, wykręt na szarym końcu. Ale jedynie - w słowniku."
~ Władysław Grzeszczyk
"Parada paradoksów"

-- Moim zdaniem jesteś totalną kretynką, Cassie. Nie rozumiesz, że powinnaś trzymać się jak najdalej od tego faceta? Dlaczego do jasnej cholery z uporem maniaka starasz się pokazać wszystkim dookoła, że już o nim zapomniałaś, skoro doskonale wszyscy wiedzą, że w cale tak nie jest? - Samuel siedział wraz ze swoją najlepsza przyjaciółką w poczekalni w szpitalu. To właśnie tamtego dnia Willson miała przejść przez pierwszą kontrolę od czasu założenia szwów. Po cichu liczyła na to, że pozbędzie się w końcu nadmiaru bandaża, który znacznie utrudniał jej większość wykonywanych czynności.

-- Nie obchodzi mnie, co o mnie myślisz Sam. Może i jestem kretynką, ale na pewno niczego nie udaję. To ty masz jakieś urojenia. Ten idiota jest mi zupełnie obojętny, a złapanie go należy po prostu do moich obowiązków służbowych - kobieta przewróciła oczami, spoglądając na drzwi do gabinetu lekarskiego. Już za chwilę miała do niego wejść, czego nie mogła się doczekać. Miała serdecznie dość bezsensownej paplaniny Rossiego o tym, jaka to nieodpowiedzialna była. Przede wszystkim skończyła osiemnaście lat, co upoważniało ja do samodzielnego podejmowania decyzji. Po drugie żyła w wolnym kraju, gdzie kobiety posiadały dokładnie takie same prawa jak mężczyźni, dzięki czemu mogła mieć ich zdanie w poważaniu.

         Poderwała się z plastikowego krzesła, kiedy usłyszała swoje nazwisko. Czuła się jak najszczęśliwszy człowiek na świecie, mogąc w końcu pozbyć się ciągle gadającego przyjaciela. Kochała go jak brata, ale czasami był po prostu nie do zniesienia.

         Uśmiechnęła się w kierunku lekarza, który rozmawiał przez telefon. Mężczyzna odwzajemnił gest, wskazując dłonią na krzesło, postawione z drugiej strony biurka. Usiadła na nim, obserwując starszego mężczyznę. Jego siwe włosy ubywały ręcz w zastraszającym tempie. Była pewna, że podczas ostatniej wizyty miał ich nieco więcej. Pod białym kitlem założony miał czarny garnitur, a na serdecznym palcu prawej dłoni złoty sygnet. Pożegnał się ze swoim rozmówcą i zakończył rozmowę, odkładając telefon na ciemne biurko, między poukładanymi papierami.

-- Przepraszam za to, musiałem załatwić kilka ważnych spraw, dotyczących sympozjum, które mam poprowadzi - westchnął ciężko, przecierając oczy palcem wskazującym i kciukiem. Szybko jednak wyprostował się i przywrócił uśmiech na twarz. - Ale nie ważne. Zajmijmy się sprawami priorytetowymi. Powiedz mi, czy ręka boli cię mniej niż ostatnio, czy ból w dalszym ciągu się utrzymuje?

-- Jest jak najbardziej w porządku. Można już zrezygnować z tego bandaża. Tylko pogarsza całą sprawę - poszerzyła uśmiech, chcąc przekonać go do swoich racji. Musiała być w miarę sprawna, jeżeli chciała z powrotem zamknąć Malika w więzieniu. Ale tym razem przeniesie go do Stanu, gdzie kara śmierci nie jest już praktykowana.

-- O tym zaraz się przekonamy - doktor Mortez podniósł się i podszedł do swojej pacjentki. Ciemnowłosa z cichym westchnieniem zdjęła z siebie lawendową bluzkę. Mężczyzna ostrożnie odwinął bandaż i skrzywił się, widząc mocne zaczerwienienie dookoła rany. - Czy aby na pewno w pełni stosowałaś się do moich zaleceń, dotyczących nadwyrężania tej reki? - westchnął ciężko, odkładając opatrunek na biurko. Cassie przewróciła, po raz kolejny tamtego dnia, oczami.

-- Może nie do końca, ale przez pierwszy dzień nawet nim nie ruszałam - podniosła dłoń zdrowej ręki, jakby składała przysięgę wagi państwowej. Doktor pokręcił przecząco głową, wydobywając maść z jednej z szuflad.

-- To nie wystarczy. Mówiłem, przynajmniej kilka dni urlopu. Gdybyś posłuchała, dzisiaj pozwoliłbym ci założyć opatrunek znacznie mniejszy niż ten bandaż, ale w takim wypadku jestem zmuszony z powrotem do założyć - brunetka klęła w myślach na czym tylko świat stoi, kiedy Mortez smarował ją odrażająco śmierdzącym specyfikiem.

         Podczas zabiegu nie odezwała się nawet słowem. Było to zbędne. Zdawała sobie sprawę, że co by nie powiedziała i jakich argumentów nie użyła i tak nie miała szans. W końcu miała do czynienia z jednym z lepszych znajomych Fernandeza, z którym podobno wychowywał się na jednym placu zabaw. Na pewno zaraz dowiedziałby się o tym, co zrobiła. Groził jej, że jeżeli nie zastosuje sie do zaleceń lekarza, to osobiście zawiesi ja dyscyplinarnie w obowiązkach policjanta na tak długo, jak będzie wymagała tego rehabilitacja. Willson wolała nie ryzykować.

         Skrzywiła się mocno, kiedy mężczyzna po raz wtóry zwinął jej rękę. Znów nie mogła nią poruszać. Kobieta miała wrażenie, że więzy są nawet ciaśniejsze niż ostatnio. Westchnęła ciężko. To i tak nie miało prawa jej powstrzymać. Ubrała się, kiedy rana została zakryta.

         Doktor Mortez zajął swoje stałe miejsce i zaczął wypisywać recepty, najprawdopodobniej na leki przeciwbólowe. Cassandra nawet nie zaprotestowała. Te tabletki były jej strasznie potrzebne, kiedy w nocy ledwo powstrzymywała się od płaczu, spowodowanego przenikliwym bólem, kiedy tylko położyła się na lewym boku.

-- Naprawdę proponuję ci odpuścić sobie pracę na kilka dni. Robota nie zając, nie ucieknie, a ty możesz nigdy nie odzyskać pełnej sprawności - odebrała kilka kartek podłużnego papieru i podniosła się, kiwając głową na pożegnanie, po czym opuściła gabinet. Musiała jak najszybciej wrócić do domu, aby móc skończyć pakowanie na podróż do Berlina.

         Ignorując Samuela, który poderwał się z plastikowego krzesełka zaraz po tym, jak ją zobaczył, ruszyła w kierunku wyjścia z budynku szpitala. Potrzebowała przynajmniej jednego papierosa na rozluźnienie. Co prawda starała się zerwać z nałogiem dla własnego dobra, ale w sytuacjach takich jak ta nie potrafiła zrezygnować z łatwego i bezbolesnego sposobu na zapanowanie nad swoimi nerwami.

-- Do cholery Cassandra! - zatrzymała się w miejscu, ale nie odwróciła przodem do przyjaciela. Odczekała chwilę, aż zrówna z nią krok i ponownie ruszyła do wyjścia. Był to kolejny powód, dla którego nienawidziła szpitali. Nie raz, schorowana i z wysoką gorączką musiała błąkać się po istnym labiryncie korytarzy, zanim dotarła do miejsca którego szukała. - Pytam się, czy lekarz miał jakiekolwiek przeciwwskazania, dotyczące naszego jutrzejszego wyjazdu.

-- Żadnych - skłamała gładko, wychodząc na świeże powietrze. Los Angeles było tamtego dnia wyjątkowo ciepłe i słoneczne, przez co oboje żałowali, że muszą chodzić w długich spodniach. Byli rano na komisariacie, gdzie wymagano od nich odpowiedniego stroju.- Powiedział tylko, że muszę uważać na ramię, bo szwy jeszcze nie do końca się rozpuściły, ale ogólnie rzecz biorąc moje ramię jest w jak najlepszym porządku - uśmiechnęła się, stając przy czarnym Audi A8, należącym do blondyna. Odczekała kilka sekund, aż otworzy zamek centralny, po czym zajęła miejsce od strony pasażera.

-- Wiesz, wydaje mi się, że kłamiesz. Skoro wszystko jest w jak najlepszym porządku, to dlaczego w dalszym ciągu masz na wpół unieruchomioną rękę? - podniósł brew, wyjeżdżając z parkingu. Cass odnalazła w kieszeni paczkę papierosów, od razu wyjmując z niej jednego i odpalając go. Otworzyła okno, chcąc aby biały dym wylatywał za nie.

-- To zapobiegawczo, Rossi. Doktor Mortez chciał, żebym jeszcze dzisiaj i jutro go wiązała, a później przerzuciła się tylko na opatrunek, to wszystko - zacisnęła zęby, wzruszając ramionami. Starała się to zrobić w miarę dyskretnie, ażeby jasnowłosy nie zorientował się, że coś jest nie tak, jak powinno być.

-- Poczekamy, zobaczymy - westchnął, zatrzymując się na czerwonym świetle. - A teraz pozwól, że porwę cię na jakiś obiad. Od tego siedzenia w poczekalni jestem głodny jak nigdy wcześnie - zaśmiał się, kierując samochód we wspomniane kilka sekund wcześniej miejsce.

~*~

         Pogoda w Niemczech, pomimo pory kalendarzowego lata, nie była najlepsza. Ciemne chmury, zwiastujące ulewny deszcz, zgromadziły się na niebie, niemalże całkowicie przysłaniając słońce. Na ulicy nie dało się spotkać nikogo, kto miałby na sobie krótkie spodenki czy rękaw i nie trzymał w dłoni parasola. Ludzie, mieszkający w Berlinie byli przygotowani na każdą okazję.

         Zayn, ubrany w dżinsowe rurki, mocno opinające się na jego szczupłych nogach, biała koszulkę i skórzaną kurtkę, siedział przy stoliku w jednej z lepszych restauracji. Na drewnianym, wypolerowanym do połysku blacie, stała ozdobiona w liczne kwiaty filiżanka, do połowy wypełniona herbatą. Po drugiej stronie ulicy znajdował się budynek banku, na który planował napaść.

         Chwycił ostrożnie filiżankę i napił się łyka brązowej cieczy, wypełniającej ją. Przyjemne ciepło rozeszło się po jego przełyku. Odstawił naczynie na spodek, nie chcąc go zniszczyć. Nie chciał zwracać na siebie żadnej uwagi.

         Spojrzał na zegarek w swoim telefonie, który wskazywał równo godzinę siedemnastą. Pracownicy za około trzydzieści minut powinni zacząć opuszczać budynek. Malik westchnął ciężko. Chciał w końcu zmyć się z tamtego miejsca i zadzwonić do Liama, żeby dowiedzieć, się jak idzie im w Paryżu. Chociaż napad na tamten bank nie był aż tak ważny jak na ten berliński, to i tak mu na nim zależało. Chciał pokazać jak zgrany i świetny zespół posiada wszystkim swoim przeciwnikom, rywalom, wrogom, ale przede wszystkim sprzymierzeńcom. Musieli wiedzieć, że jego nie należy opuszczać czy zdradzać, bo może im się to w niedalekiej przyszłości odbić podwójną czkawką.

         Zastanawiał się również nad tym, dlaczego Willson jeszcze tam nie było. W końcu nie za bardzo krył sie na lotnisku i nie zdziwiłby się, gdyby jakiś uczynny ochroniarz poinformował cały świat o miejscu pobytu samego Zayna Malika. W duchu liczył na to, że Samuelowi udało się ją przekonać do porzucenia tej sprawy. Ufał, że ten chłopak zrobił wszystko, żeby nie dopuścić do ich spotkania. W końcu była jego najlepsza przyjaciółką i chciał dla niej jak najlepiej.

         Podniósł się z metalowego, mało wygodnego krzesła, kiedy zauważył mężczyznę, na którego oczekiwał. Rzucił kilka euro na stolik i wyszedł z restauracji, nawet nie żegnając się z kelnerkami, które wręcz pożerały go wzrokiem. Poprawił kołnierz swojej kurtki, umieszczając papieros pomiędzy wargami. Odpalił go, natychmiast zaciągając się dymem. Przeszedł na drugą stronę, nie przestając śledzić wzrokiem Langera. Nie mógł go zgubić. Nie chciał następnego dnia znów przychodzić do tej cholernej restauracji i oczekiwać na niego.

         Kiedy mężczyzna miał wsiadać do swojego samochodu, Mulat przytrzymał mu drzwi. Zdziwiony, podniósł na niego wzrok. Zayn uśmiechnął się jednym kącikiem ust widząc, jak jego źrenice zmniejszają się do nienaturalnych rozmiarów. Rozpoznał w nim Javaada. Spodziewał się tego i szczerze powiedziawszy ułatwiło mu to całe zadanie. Nie musiał przynajmniej tłumaczyć, kim jest.

-- Malik - siwowłosy cofnął się o krok, sięgając do kieszeni po telefon. Mulat zaśmiał się głośno i pokręcił z rozbawieniem głową. Uwielbiał siać postrach i nie zamierzał się z tym kryć.

-- Nie radziłbym ci, Langer. Pamiętaj, że mogę cię zabić i tak dostając to, czego chcę - mruknął, chowając dłonie do kieszeni w kurtce. Colin odetchnął głęboko i kiwnął głową, otwierając drzwi samochodu. Zayn w cale się nie zdziwił. Obszedł pojazd i bez słowa protestu ze strony urzędnika zajął miejsce pasażera. On nie chciał, żeby ktokolwiek zobaczył go jak rozmawia z jednym z najbardziej rozpoznawalnych gangsterów na świecie.

         Początek drogi minął im w zupełnej ciszy. Młodszy napisał smsa do swojej dziewczyny z prośbą o odebranie jego samochodu sprzed budynku banku. Samantha natychmiast napisała coś o nagrodzie za dobrze wypełnione zadanie, ale zignorował to. Miał teraz ważniejsze sprawy na głowie niż zachcianki seksualne Stredfield.

-- Powiesz mi w końcu, czego ode mnie chcesz? Wydawało mi się, że za pierwszym razem zapłaciłem twojemu ojcu wystarczająca ilość pieniędzy za milczenie - mruknął w końcu Langer, mając dość ciszy jaka panowała w pojeździe. Bał się Malika i nie był w stanie tego ukryć. Zdradzały go drżące dłonie, które z całej siły zacisnął na skórzanej kierownicy, czy drobne kropelki potu, pojawiające się na jego twarzy pomimo dość niskiej temperatury.

-- Owszem. Potrzebuję plan banku z dokładnym rozłożeniem kamer przemysłowych, wszystkie hasła i wiedzę na temat głównego skarbca - Zayn popatrzył przez chwilę na Colina. Mężczyzna wsadził palec wskazujący za kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli i odciągnął go od swojej skóry. Jednak kiedy to nie pomogło w zapanowaniu nad oddechem, który stał się urywany i nierówny, odpiął najwyższy guzik, poluźniając przy okazji krawat.

-- Zapłacę dwa, a nawet trzy razy więcej niż Javaadowi, ale nie jestem w stanie spełnić twoich żądań. Gdy dowiedzą się, że to zrobiłem natychmiast skończę w więzieniu i dostanę zakaz wykonywania zawodu. Nie mogę, po prostu nie mogę - westchnął ciężko, skręcając w jedną z ulic, prowadzącą do jego domu, znajdującego się poza miastem.

-- Nikt się nie dowie, doskonale o tym wiesz - mruknął czarnowłosy, przewracając oczami. To całe zdenerwowanie i uległość ze strony Langera zdenerwowała go. Liczył, że będzie musiał walczyć z nim, zanim razem wsiądą do samochodu, a tutaj zupełnie nic. - Nie chcę twojej karty, chcę jedynie hasła.

-- A jeżeli ci ich nie dam? - zapytał po kolejnej, tym razem nieco krótszej chwili milczenia. Zayn wyjął z kieszeni, znajdującej się na piersi, niewielką płytę, podpisaną imieniem i nazwiskiem biznesmena. Jego oczy po raz wtóry tamtego dnia otworzyły się szeroko.

-- Jeżeli nie dostanę ich do końca tego tygodnia, to możesz być pewny, że informacje na temat zabójstwa, jakie zleciłeś mojemu ojcu natychmiast znajdą się nie tylko na biurku policjantów, ale również w Internecie, skąd nie będziesz w stanie ich wyciągnąć i sprawić, że nikt nie zobaczy.

Zabawa przecież musi trwać w najlepsze...

~*~

Zadzieje się za 2 tygodnie, oj zadzieje... 

1 komentarz: