Myślę, że mądrość to spryt wypatroszony z odwagi. ~ Gregory David Roberts
~*~
Zacisnęła wargi w wąską kreskę, łapiąc
się w ostatnim momencie rynny oraz podciągając się do góry i wchodząc na dach
budynku, po czym od razu zaczęła biec przed siebie. Świeża rana na plecach i ta
starsza, na twarzy, piekły niemiłosiernie, nie pozwalając o sobie zapomnieć.
Starała się jednak nie poddawać i cały czas biegła przed siebie. Postanowiła
jednak zejść z bloków i zapamiętać na przyszłość, że musi poćwiczyć skakanie na
duże odległości. Zatrzymała się dopiero przy balkonach i zaczęła spuszczać w
dół, trzymając barierek.
-- I tak cię dorwę – usłyszała warknięcie
policjanta, co dało jej jeszcze więcej siły do ucieczki.
Nie
czekając, aż zejdzie do niej, chwyciła w dłonie pistolet, cały czas trzymając
jeden palec na spuście i schowała się za kamienną ścianą, podnosząc spluwę na
wysokość swojej twarzy. Oparła się o murek, nasłuchując w zupełnej ciszy kroków
Stephena. Zamknęła oczy, licząc w myślach każdy zbliżający się odgłos,
uderzania buta o ziemię. Kiedy znajdował się jedynie niecałe dwa metry od niej
wyszła z ukrycia, prostując ręce i mierząc prosto w niego. Uśmiechnęła się
wrednie, widząc zupełne zdezorientowanie na jego twarzy. Machnęła pistoletem,
sygnalizując mu tym samym, że ma podnieść ręce do góry. Nie stawiał żadnych
oporów, wiedząc jak wcześniej wyglądały ich relacje.
-- Zadowolona jesteś z siebie w końcu?
– warknął w kierunku kobiety. Ta w odpowiedzi pomachała głową z dezaprobatą.
-- Nie wiesz, że nie pyskuje się do
kogoś, kto trzyma przed twoją twarzą naładowaną broń? – podniosła wysoko jedną
brew, mierząc go rozbawionym spojrzeniem. Nigdy nie tolerowała tego gościa, a
teraz jeszcze bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ten fakt raczej nie
zmieni się w najbliższym czasie.
-- Powiedz mi tylko, dlaczego? Przecież
byłaś tą najlepszą – zmarszczyła brwi, odsuwając się o krok do tyłu. Od razu
było widać, że chce zacząć grać na zwłokę. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby
przyznał coś takiego, jeśli nie miał w tym ukrytego jakiegoś celu. Zastanowiła
się kilkakrotnie nad odpowiedzią.
-- Znudziło mi się przestrzeganie
prawa. Łamanie zasad jest znacznie ciekawsze – rzuciła, obojętnie wzruszając
ramionami. Zauważyła, jak mężczyzna patrzy gdzieś za nią i już wiedziała, co
zaraz się stanie.
-- Nie rozumiem cię – mruknął pod
nosem. Uśmiechnęła się, spuszczając na chwilę głowę i oblizując usta. Zauważyła
kątem oka, że jakiś policjant jest już bardo blisko niej.
-– Nie musisz - rzuciła obojętnie. - A teraz przepraszam, ale zrobiła się tutaj straszne przeludnienie.
-– Nie musisz - rzuciła obojętnie. - A teraz przepraszam, ale zrobiła się tutaj straszne przeludnienie.
Nie
mówiąc nic więcej odwróciła się w lewo i zaczęła biec przed siebie. Usłyszała
głośne przekleństwo i kilka wyzwisk, kierowanych pod adresem gliniarzy, którzy
mieli ją złapać. Przyspieszyła, przechodząc zwinnie przez kolejną siatkę, kiedy
doszedł do niej odgłos uderzania ciężkich butów o beton. Musi ich jak
najszybciej zgubić, bo rana na plecach coraz bardziej daje o sobie znać.
Automatycznie na jej twarzy pojawił się grymas bólu. Nie poddawała się jednak,
tylko przeszła prze płot, za którym znajdował się jakiś prywatny domek
jednorodzinny. Widziała zaskoczenie na twarzach rodziny, która właśnie spędzała
miłe południe w swoim ogródku. Nie chciała tego robić, ale wiedziała, że musi
sobie jakoś poradzić, bo za chwilę zemdleje z powodu zbyt dużej utraty krwi.
Zdarzyło jej się to już raz, kiedy jakiś psychicznie chory mężczyzna wbił
szatynce nóż w udo. Zauważając, że Stephen i cała banda policjantów są już w
tym samym miejscu podeszła do dziewczynki, bawiącej się lalką i złapała ją
mniej więcej w okolicach szyi przystawiając pistolet do jej skroni. Dziecko jak
na zawołanie zaczęło głośno płakać i zacisnęło drobne dłonie na ręce kobiety.
Wymusiła wredny uśmiech i zaczęła cofać się w kierunku furtki.
-- Willson zostaw ją – powiedział
spanikowany i jednocześnie zdenerwowany McColl. Zaczął iść w jej kierunku, ale
zrezygnował, kiedy kciukiem naładowała broń.
-- Jeszcze krok, a będziesz miał na
sumieniu życie dziecka – zakpiła, czując wibracje w kieszeni spodni. – Wyjmij
mój telefon i odbierz – powiedziała szorstko do dziewczynki. Ta od razu
zrobiła to, co jej kazano i domyślając się, co ma zrobić, włączyła tryb
głośnomówiący.
~
Gdzie jesteś? Zgubiłaś już psy? – usłyszała lekko rozbawiony głos szatyna, a
chwilę później odgłos otwieranego śmietnika.
~
Właśnie bawimy się w kotka i myszkę – zakpiła, stając już przy ogrodzeniu i
łokciem otwierając przejście wyszła z powrotem na ulicę. Usłyszała kilka głośnych
krzyków, a kilka sekund później policjanci z jej wrogiem stali przed nią.
~
No to świetnie, ale powiedz gdzie jesteś, bo właśnie znalazłem kogoś, kto jest
w stanie nam pomóc dostać się z powrotem do Ameryki, bo przegapiliśmy samolot – wytłumaczył, a chwilę później dało się słyszeć, że
odpalił silnik samochodu.
– Podaj, to po ciebie przyjadę – dodał, najprawdopodobniej ruszając z miejsca.
~
Regent Street 20 – pisnęła przerażona matka dziecka. Jej policzki były całe
mokre od łez. Bała się o swoje dziecko. Cassie chciała powiedzieć obojgu
rodzicom, że nie mają się o co martwić, bo ona nic nie zrobi ich dziecku, ale
ten pieprzony kretyn cały czas nie chciał odpuścić.
~
Daj mi dwie minuty – nie zdążyła nic więcej powiedzieć, ponieważ mężczyzna
zerwał połączenie. Dziewczynka automatycznie zablokowała telefon i wsadziła go
z powrotem do kieszeni Cassandry.
-- Powiedz mi jedno – machnęła głową,
żeby kontynuował. – Dlaczego do jasnej cholery to robisz? Przecież chyba nie
było ci aż tak źle – szatynka zaśmiała się głośno. Miała nadzieję, że Fernandez – jej przełożony – zajmie się praniem tego całego gówna.
-- Powiedz tym za mną, żeby odłożyli
broń, albo stanie się coś bardzo złego – powiedziała, mrużąc oczy i mierząc go
nienawistnym spojrzeniem. – Ty też – machnęła na niego pistoletem, wracając po
chwili do poprzedniej pozycji.
Wszyscy
policjanci, bez jakiegokolwiek słowa sprzeciwu, po woli zaczęli odkładać broń
na chodnik. Kobieta zauważyła z daleka samochód Tomlinson ‘a, który zbliżał
się do nich zawrotnym tempie. Zaczęła
cofać się coraz bardziej w stronę krawężnika. Otworzyła tylne drzwi samochodu,
wpychając tam dziewczynkę, a po chwili ona również znalazła się w środku.
-- Jedź, o nic nie pytaj! – krzyknęła,
wyglądając zza rozbitej szyby na McColl ‘a, który wręcz chciał ją zabić
spojrzeniem. Pomachała mu w odpowiedzi z zadziornym uśmiechem, przyklejonym do
twarzy i usiadła.
-- Po co ci ten bachor? Przecież już
jest wszystko dobrze – warknął szatyn, skręcając gwałtownie, przez co
Cass skrzywiła się natychmiast, ponieważ rana przypomniała o sobie.
-- Żeby mieć pewność, że nie zaczną do
nas strzelać. Wysadzimy ją na pierwszym lepszym przystanku – wytłumaczyła,
odchylając głowę do tyłu i ścierając z twarzy przynajmniej część krwi, która
lała się bezustannie.
-- Wytrzymaj jeszcze trochę. Nie
jesteśmy daleko, a tam na pewno cię opatrzą – powiedział szatyn, obserwując
kobietę we wstecznym lusterku. Przestało mu się podobać, że w przeciągu kilku
sekund jej twarz stała się całkiem biała.
-- Nic mi nie jest – mruknęła,
prostując się, kiedy samochód stanął przed jakimś przystankiem autobusowym,
kilkadziesiąt metrów od domu dziewczynki. – No już, spadaj do rodziców –
otworzyła drzwi, wyganiając dziecko, a sama usiadła na miejscu pasażera obok
szatyna.
Resztę
drogi pokonali w zupełnym milczeniu. Ciszę w samochodzie przerywało jedynie
przyciszone radio. Madeleine walczyła z czarnymi plamami, które tańczyły przed
jej oczami, a Louis, żeby nie zapytać już teraz, skąd tak szybko rozpracowała
tego gliniarza. W końcu jednak znaleźli się pod dużym domem jednego z
„oddziałów” Malika. Szatyn opuścił pojazd i od razu udał się w kierunku
wejścia. Cassandra również chciała to zrobić, ale w ostatnim momencie znów
zajęła miejsce w samochodzie. Pochyliła się, opierając łokcie na kolanach i
wplatając palce we włosy. Czuła, jak traci kontrolę nad całym swoim ciałem, a
chwilę później nie pamięta już nic.
~*~
Okręcił
się dookoła własnej osi, kiedy zrozumiał że od kilku sekund mówi sam do siebie.
Zmarszczył brwi, usilnie starając się przypomnieć sobie, czy szatynka wysiadła
razem z nim z samochodu. Jego wzrok automatycznie powędrował w tamtym kierunku.
Otworzył szeroko oczy, biegiem ruszając w kierunku kobiety, która bezwładnie
opadała twarzą na wyłożony betonem podjazd. Złapał ją w ostatnim momencie i
natychmiast wziął na ręce, od razu szybkim krokiem kierując się do drzwi, który
ustąpił po jednym jego kopniaku.
Widział
wszystkie zdziwione spojrzenia, kierowane prosto na nich, ale nie zatrzymywał
się. Ktoś musiał ją szybko opatrzyć, bo on nie zamierza tłumaczyć się Malikowi,
dlaczego Willson nie wróciła do Nowego Yorku w jednym kawałku, czego Louis
osobiście miał dopilnować. Wbiegł po schodach, stawiając krok na co drugim i
wszedł do pokoju z przywieszoną plakietką „Lekarz”. Tomlinson dawno tutaj nie
był, ale pamiętał że gościu odpowiedzialny za interes Malika w Londynie był
strasznym perfekcjonistą, przez co wszystkie gabinety zostały oznaczone w
odpowiedni sposób. Kopnął w drewniany przedmiot kilkakrotnie, a kiedy już się
otworzył natychmiast wszedł do środka i położył szatynkę na białym łóżku. Poczuł
uścisk na ramieniu, a chwilę później został odciągnięty na bok. Nic nie
odpowiedział, tylko oparł się o ścianę, podkulając jedną stopę i krzyżując
ręce. Uważnie przyglądał się każdemu poczynaniu młodego chłopaka.
-- Po co Malik przysłał was aż do
Londynu? – zapytał, przewracając kobietę na brzuch tak, żeby mieć pełny dostęp
do rany na jej plecach i od razu wziął się za opatrywanie oraz oczyszczanie.
-- Żeby ją sprawdzić. Wydaje mi się, że
jest dla niego tak samo ważna, jak Samantha, albo przynajmniej zaraz za nią –
powiedział spokojnie, krzywiąc się kiedy zobaczył co stało się Cassie. W
głębi ducha podziwiał ją, że tak długo wytrzymała z czymś tak poważnym.
-- Co doprowadziło was do takiego
stanu? – zdziwił się, po woli oddzierając materiał od krwawiącego postrzału.
Cieszył się, że blondynka jest nieprzytomna, bo w innym przypadku i tak
musiałby dać jej jakieś środki odurzające.
-- Uwierz mi, że gdyby nie ona, to
byłoby znacznie gorzej. – mruknął, odwracając głowę w kierunku drzwi, kiedy te
się otworzyły. Stanął w nich sam Mark Similian – mężczyzna, który rządził
„bagnem Malika” w Londynie.
-- Was w tej Ameryce kompletnie
pojebało? – zapytał bez żadnych ogródek, mierząc Tommo uważnym spojrzeniem.
Szatyn podniósł wysoko brew. Wyraz jego twarzy wskazywał tylko na jedno –
rozbawienie.
-- Czemu tak sądzisz? – zaśmiał się.
-- Chodź, muszę ci o czymś powiedzieć –
westchnął, wskazując dłonią na drzwi. Lou wzruszył ramionami, ale wyszedł z pokoju.
Był ciekawy tego, co znajomy chce mu powiedzieć.
~*~
Nie bijcie, wiem że nie dodałam wczoraj, ale nawet na chwilę nie włączyłam komputera.
Nie wiem, czy mam coś jeszcze do powiedzenia. Chciałam tylko przypomnieć, że SPAM ma swoją osobną zakładkę. Dziękuję za uwagę.
Pozdrawiam, Jes. xx
Nie martw sie nikt nie ma ci tego za zle kazdemu moze sie zdazyc <3 rozdzial super. Podziwiam cie
OdpowiedzUsuńCUDNY rozdział i nie przejmuj się ja na taki BOSKI rozdział mogłabym czekać wieki ;* Życzę dużo weny miśku ;P /Anonimka
OdpowiedzUsuńZAJEBISTY ! :)
OdpowiedzUsuńCZEKAM NA NX <3
@luvmyniallers
Warto czekać na coś takiego ! <3
OdpowiedzUsuńPolecam przy okazji przeczytać opowiadanie Crazy mind, które jest remake'iem autorki opowiadania o tym samym tytule. Dostępne jest na Wattpadzie i blogspocie z tego co wiem.
http://www.wattpad.com/80812212-crazy-mind
http://haveyougotcrazymind.blogspot.com/