15 listopada 2014

[04] Chapter Fourth Part II (First Season)

Myślę, że mądrość to spryt wypatroszony z odwagi. ~ Gregory David Roberts
~*~

         Zacisnęła wargi w wąską kreskę, łapiąc się w ostatnim momencie rynny oraz podciągając się do góry i wchodząc na dach budynku, po czym od razu zaczęła biec przed siebie. Świeża rana na plecach i ta starsza, na twarzy, piekły niemiłosiernie, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Starała się jednak nie poddawać i cały czas biegła przed siebie. Postanowiła jednak zejść z bloków i zapamiętać na przyszłość, że musi poćwiczyć skakanie na duże odległości. Zatrzymała się dopiero przy balkonach i zaczęła spuszczać w dół, trzymając barierek.

-- I tak cię dorwę – usłyszała warknięcie policjanta, co dało jej jeszcze więcej siły do ucieczki.

         Nie czekając, aż zejdzie do niej, chwyciła w dłonie pistolet, cały czas trzymając jeden palec na spuście i schowała się za kamienną ścianą, podnosząc spluwę na wysokość swojej twarzy. Oparła się o murek, nasłuchując w zupełnej ciszy kroków Stephena. Zamknęła oczy, licząc w myślach każdy zbliżający się odgłos, uderzania buta o ziemię. Kiedy znajdował się jedynie niecałe dwa metry od niej wyszła z ukrycia, prostując ręce i mierząc prosto w niego. Uśmiechnęła się wrednie, widząc zupełne zdezorientowanie na jego twarzy. Machnęła pistoletem, sygnalizując mu tym samym, że ma podnieść ręce do góry. Nie stawiał żadnych oporów, wiedząc jak wcześniej wyglądały ich relacje.

-- Zadowolona jesteś z siebie w końcu? – warknął w kierunku kobiety. Ta w odpowiedzi pomachała głową z dezaprobatą.

-- Nie wiesz, że nie pyskuje się do kogoś, kto trzyma przed twoją twarzą naładowaną broń? – podniosła wysoko jedną brew, mierząc go rozbawionym spojrzeniem. Nigdy nie tolerowała tego gościa, a teraz jeszcze bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że ten fakt raczej nie zmieni się w najbliższym czasie.

-- Powiedz mi tylko, dlaczego? Przecież byłaś tą najlepszą – zmarszczyła brwi, odsuwając się o krok do tyłu. Od razu było widać, że chce zacząć grać na zwłokę. Jeszcze nie zdarzyło się, żeby przyznał coś takiego, jeśli nie miał w tym ukrytego jakiegoś celu. Zastanowiła się kilkakrotnie nad odpowiedzią.

-- Znudziło mi się przestrzeganie prawa. Łamanie zasad jest znacznie ciekawsze – rzuciła, obojętnie wzruszając ramionami. Zauważyła, jak mężczyzna patrzy gdzieś za nią i już wiedziała, co zaraz się stanie.

-- Nie rozumiem cię – mruknął pod nosem. Uśmiechnęła się, spuszczając na chwilę głowę i oblizując usta. Zauważyła kątem oka, że jakiś policjant jest już bardo blisko niej. 

-– Nie musisz - rzuciła obojętnie. - A teraz przepraszam, ale zrobiła się tutaj straszne przeludnienie.

         Nie mówiąc nic więcej odwróciła się w lewo i zaczęła biec przed siebie. Usłyszała głośne przekleństwo i kilka wyzwisk, kierowanych pod adresem gliniarzy, którzy mieli ją złapać. Przyspieszyła, przechodząc zwinnie przez kolejną siatkę, kiedy doszedł do niej odgłos uderzania ciężkich butów o beton. Musi ich jak najszybciej zgubić, bo rana na plecach coraz bardziej daje o sobie znać. Automatycznie na jej twarzy pojawił się grymas bólu. Nie poddawała się jednak, tylko przeszła prze płot, za którym znajdował się jakiś prywatny domek jednorodzinny. Widziała zaskoczenie na twarzach rodziny, która właśnie spędzała miłe południe w swoim ogródku. Nie chciała tego robić, ale wiedziała, że musi sobie jakoś poradzić, bo za chwilę zemdleje z powodu zbyt dużej utraty krwi. Zdarzyło jej się to już raz, kiedy jakiś psychicznie chory mężczyzna wbił szatynce nóż w udo. Zauważając, że Stephen i cała banda policjantów są już w tym samym miejscu podeszła do dziewczynki, bawiącej się lalką i złapała ją mniej więcej w okolicach szyi przystawiając pistolet do jej skroni. Dziecko jak na zawołanie zaczęło głośno płakać i zacisnęło drobne dłonie na ręce kobiety. Wymusiła wredny uśmiech i zaczęła cofać się w kierunku furtki.

-- Willson zostaw ją – powiedział spanikowany i jednocześnie zdenerwowany McColl. Zaczął iść w jej kierunku, ale zrezygnował, kiedy kciukiem naładowała broń.

-- Jeszcze krok, a będziesz miał na sumieniu życie dziecka – zakpiła, czując wibracje w kieszeni spodni. – Wyjmij mój telefon i odbierz – powiedziała szorstko do dziewczynki. Ta od razu zrobiła to, co jej kazano i domyślając się, co ma zrobić, włączyła tryb głośnomówiący.

            ~ Gdzie jesteś? Zgubiłaś już psy? – usłyszała lekko rozbawiony głos                         szatyna, a chwilę później odgłos otwieranego śmietnika.

            ~ Właśnie bawimy się w kotka i myszkę – zakpiła, stając już przy                           ogrodzeniu i łokciem otwierając przejście wyszła z powrotem na ulicę.                       Usłyszała kilka głośnych krzyków, a kilka sekund później policjanci z jej                 wrogiem stali przed nią.

            ~ No to świetnie, ale powiedz gdzie jesteś, bo właśnie znalazłem kogoś, kto             jest w stanie nam pomóc dostać się z powrotem do Ameryki, bo                                 przegapiliśmy samolot – wytłumaczył, a chwilę później dało się słyszeć, że 
            odpalił silnik samochodu. – Podaj, to po ciebie przyjadę – dodał,                             najprawdopodobniej ruszając z miejsca.

            ~ Regent Street 20 – pisnęła przerażona matka dziecka. Jej policzki były                 całe mokre od łez. Bała się o swoje dziecko. Cassie chciała powiedzieć                   obojgu rodzicom, że nie mają się o co martwić, bo ona nic nie zrobi ich                     dziecku, ale ten pieprzony kretyn cały czas nie chciał odpuścić.

            ~ Daj mi dwie minuty – nie zdążyła nic więcej powiedzieć, ponieważ                       mężczyzna zerwał połączenie. Dziewczynka automatycznie zablokowała               telefon i wsadziła go z powrotem do kieszeni Cassandry.

-- Powiedz mi jedno – machnęła głową, żeby kontynuował. – Dlaczego do jasnej cholery to robisz? Przecież chyba nie było ci aż tak źle – szatynka zaśmiała się głośno. Miała nadzieję, że Fernandez – jej przełożony – zajmie się praniem tego całego gówna.

-- Powiedz tym za mną, żeby odłożyli broń, albo stanie się coś bardzo złego – powiedziała, mrużąc oczy i mierząc go nienawistnym spojrzeniem. – Ty też – machnęła na niego pistoletem, wracając po chwili do poprzedniej pozycji.

         Wszyscy policjanci, bez jakiegokolwiek słowa sprzeciwu, po woli zaczęli odkładać broń na chodnik. Kobieta zauważyła z daleka samochód Tomlinson ‘a, który zbliżał się do nich  zawrotnym tempie. Zaczęła cofać się coraz bardziej w stronę krawężnika. Otworzyła tylne drzwi samochodu, wpychając tam dziewczynkę, a po chwili ona również znalazła się w środku.

-- Jedź, o nic nie pytaj! – krzyknęła, wyglądając zza rozbitej szyby na McColl ‘a, który wręcz chciał ją zabić spojrzeniem. Pomachała mu w odpowiedzi z zadziornym uśmiechem, przyklejonym do twarzy i usiadła.

-- Po co ci ten bachor? Przecież już jest wszystko dobrze – warknął szatyn, skręcając gwałtownie, przez co Cass skrzywiła się natychmiast, ponieważ rana przypomniała o sobie.

-- Żeby mieć pewność, że nie zaczną do nas strzelać. Wysadzimy ją na pierwszym lepszym przystanku – wytłumaczyła, odchylając głowę do tyłu i ścierając z twarzy przynajmniej część krwi, która lała się bezustannie.

-- Wytrzymaj jeszcze trochę. Nie jesteśmy daleko, a tam na pewno cię opatrzą – powiedział szatyn, obserwując kobietę we wstecznym lusterku. Przestało mu się podobać, że w przeciągu kilku sekund jej twarz stała się całkiem biała.

-- Nic mi nie jest – mruknęła, prostując się, kiedy samochód stanął przed jakimś przystankiem autobusowym, kilkadziesiąt metrów od domu dziewczynki. – No już, spadaj do rodziców – otworzyła drzwi, wyganiając dziecko, a sama usiadła na miejscu pasażera obok szatyna.

         Resztę drogi pokonali w zupełnym milczeniu. Ciszę w samochodzie przerywało jedynie przyciszone radio. Madeleine walczyła z czarnymi plamami, które tańczyły przed jej oczami, a Louis, żeby nie zapytać już teraz, skąd tak szybko rozpracowała tego gliniarza. W końcu jednak znaleźli się pod dużym domem jednego z „oddziałów” Malika. Szatyn opuścił pojazd i od razu udał się w kierunku wejścia. Cassandra również chciała to zrobić, ale w ostatnim momencie znów zajęła miejsce w samochodzie. Pochyliła się, opierając łokcie na kolanach i wplatając palce we włosy. Czuła, jak traci kontrolę nad całym swoim ciałem, a chwilę później nie pamięta już nic.

~*~

         Okręcił się dookoła własnej osi, kiedy zrozumiał że od kilku sekund mówi sam do siebie. Zmarszczył brwi, usilnie starając się przypomnieć sobie, czy szatynka wysiadła razem z nim z samochodu. Jego wzrok automatycznie powędrował w tamtym kierunku. Otworzył szeroko oczy, biegiem ruszając w kierunku kobiety, która bezwładnie opadała twarzą na wyłożony betonem podjazd. Złapał ją w ostatnim momencie i natychmiast wziął na ręce, od razu szybkim krokiem kierując się do drzwi, który ustąpił po jednym jego kopniaku.

         Widział wszystkie zdziwione spojrzenia, kierowane prosto na nich, ale nie zatrzymywał się. Ktoś musiał ją szybko opatrzyć, bo on nie zamierza tłumaczyć się Malikowi, dlaczego Willson nie wróciła do Nowego Yorku w jednym kawałku, czego Louis osobiście miał dopilnować. Wbiegł po schodach, stawiając krok na co drugim i wszedł do pokoju z przywieszoną plakietką „Lekarz”. Tomlinson dawno tutaj nie był, ale pamiętał że gościu odpowiedzialny za interes Malika w Londynie był strasznym perfekcjonistą, przez co wszystkie gabinety zostały oznaczone w odpowiedni sposób. Kopnął w drewniany przedmiot kilkakrotnie, a kiedy już się otworzył natychmiast wszedł do środka i położył szatynkę na białym łóżku. Poczuł uścisk na ramieniu, a chwilę później został odciągnięty na bok. Nic nie odpowiedział, tylko oparł się o ścianę, podkulając jedną stopę i krzyżując ręce. Uważnie przyglądał się każdemu poczynaniu młodego chłopaka.

-- Po co Malik przysłał was aż do Londynu? – zapytał, przewracając kobietę na brzuch tak, żeby mieć pełny dostęp do rany na jej plecach i od razu wziął się za opatrywanie oraz oczyszczanie.

-- Żeby ją sprawdzić. Wydaje mi się, że jest dla niego tak samo ważna, jak Samantha, albo przynajmniej zaraz za nią – powiedział spokojnie, krzywiąc się kiedy zobaczył co stało się Cassie. W głębi ducha podziwiał ją, że tak długo wytrzymała z czymś tak poważnym.

-- Co doprowadziło was do takiego stanu? – zdziwił się, po woli oddzierając materiał od krwawiącego postrzału. Cieszył się, że blondynka jest nieprzytomna, bo w innym przypadku i tak musiałby dać jej jakieś środki odurzające.

-- Uwierz mi, że gdyby nie ona, to byłoby znacznie gorzej. – mruknął, odwracając głowę w kierunku drzwi, kiedy te się otworzyły. Stanął w nich sam Mark Similian – mężczyzna, który rządził „bagnem Malika” w Londynie.

-- Was w tej Ameryce kompletnie pojebało? – zapytał bez żadnych ogródek, mierząc Tommo uważnym spojrzeniem. Szatyn podniósł wysoko brew. Wyraz jego twarzy wskazywał tylko na jedno – rozbawienie.

-- Czemu tak sądzisz? – zaśmiał się.

-- Chodź, muszę ci o czymś powiedzieć – westchnął, wskazując dłonią na drzwi. Lou wzruszył ramionami, ale wyszedł z pokoju. Był ciekawy tego, co znajomy chce mu powiedzieć. 

~*~
Nie bijcie, wiem że nie dodałam wczoraj, ale nawet na chwilę nie włączyłam komputera.
Nie wiem, czy mam coś jeszcze do powiedzenia. Chciałam tylko przypomnieć, że SPAM ma swoją osobną zakładkę. Dziękuję za uwagę.
Pozdrawiam, Jes. xx

4 komentarze:

  1. Nie martw sie nikt nie ma ci tego za zle kazdemu moze sie zdazyc <3 rozdzial super. Podziwiam cie

    OdpowiedzUsuń
  2. CUDNY rozdział i nie przejmuj się ja na taki BOSKI rozdział mogłabym czekać wieki ;* Życzę dużo weny miśku ;P /Anonimka

    OdpowiedzUsuń
  3. ZAJEBISTY ! :)
    CZEKAM NA NX <3
    @luvmyniallers

    OdpowiedzUsuń
  4. Warto czekać na coś takiego ! <3

    Polecam przy okazji przeczytać opowiadanie Crazy mind, które jest remake'iem autorki opowiadania o tym samym tytule. Dostępne jest na Wattpadzie i blogspocie z tego co wiem.

    http://www.wattpad.com/80812212-crazy-mind
    http://haveyougotcrazymind.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń